top of page

Dobrymi chęciami wybrukowane jest... czyli o oswajaniu kotów wolno żyjących


Taka sobie sytuacja.


Pewna bardzo kochająca zwierzęta pani zauważyła na dworze mizernie wyglądającego dorosłego kocura.

Kocura wolno żyjącego (tak, tak, będę używać tego określenia), stroniącego od kontaktu z człowiekiem.


Postanowiła mu pomóc, bo przecież przez polski internet przetaczają się tyrady osobników ogarniętych misją „wyłapmy wszystkie koty wolno żyjące”, ewentualnie „uśmierćmy wszystkie te koty, których nie da się oswoić”. Skoro, jak mówią, podwórkowy dzikus to w dalszym ciągu zwierzę z gatunku „kot domowy” (z czym oczywiście trudno się nie zgodzić), to po umieszczeniu go w czterech ścianach nie powinien mieć problemu z przystosowaniem się do nowego trybu funkcjonowania (wszak określenie „domowy” zobowiązuje).


Zatem wspomniana pani nastawia klatkę – łapkę i łapie naszego bohatera – „pełnojajecznego” kocura.


W międzyczasie okazuje się, że pewien pan właśnie myśli o adopcji dorosłego kota, który potrzebuje pomocy – idealny kandydat na opiekuna naszego dzikusa.

Czy pani wspomina panu o tym, że kocur nie dał się jeszcze nikomu dotknąć i raczej nigdy nie przebywał w zamkniętych pomieszczeniach? Nie bardzo, przecież to taki mało istotny szczegół – w końcu mamy do czynienia z gatunkiem „kot domowy”, prawda?


Pani zabiera kota w klatce łapce do domu koleżanki, wypuszcza go „na pokoje”, po czym kilka dni później w asyście innych koleżanek gania za kotem próbując go złapać i zawieźć do lekarza, bo kota trzeba odrobaczyć i zaordynować mu leki na koci katar. Wprost z gabinetu weterynaryjnego wiezie go do wspomnianego pana, przykazując, aby ten podawał mu leki oraz po tygodniu przyjechał na zabieg kastracji.


Mija wspomniany tydzień, pan próbuje złapać kota, wsadzić go do transportera i dostarczyć na zabieg. Kot przegryza grubą rękawicę, którą pan zabezpiecza dłoń, rani pana dotkliwie, a na kastrację oczywiście nie dociera.


Mijają kolejne tygodnie, a właściwie już miesiące. Kot spędza większość czasu schowany za łóżkiem, nie chce żadnych interakcji z opiekunem. Nie ma możliwości, aby w „normalnym trybie” chwycić go i zamknąć w transporterze. Pani, która go złapała co jakiś czas udziela rad typu „mów do niego spokojnie/podawaj mu smaczki/włącz mu feromony” i chyba oczywiste dla niej jest to, że skoro kot ma w nazwie DOMOWY, to już dawno powinien spać w pościeli, a kilka smaczków to prosta droga do jego serca.


W rezultacie pan ma w domu niekastrowanego kocura, którego nie jest w stanie złapać, a który żyje od 3 miesięcy w permanentnym stresie.


A teraz kilka retorycznych pytań:


1. Dlaczego pani nie powiedziała panu, że ten kocur to dzikus, który będzie wymagał wielu miesięcy oswajania, a być może nigdy nie będzie chciał nawiązać żadnych relacji z człowiekiem? Przecież skoro musiała łapać kota "bezdotykowo", doskonale wiedziała, że nie jest to zwierzę tolerujące bliski kontakt.


2. Dlaczego po złapaniu pani nie zawiozła kota bezpośrednio do kliniki, w której przebywałby kilka kolejnych dni, a w tym czasie zostałby nie tylko odrobaczony i podleczony z kociego kataru, ale także wykastrowany i dokładnie przebadany?


3. Czemu miało służyć wypuszczenie go u koleżanki, a zaraz potem dostarczenie mu ogromnego stresu, gdy kilka osób biegało za nim i zapędzało w kąt, żeby go złapać?


4. Dlaczego kot został oddany do adopcji w stanie zupełnie „surowym”:


- bez kastracji (pomyślcie, co to znaczy dla opiekuna – przebywać od kilku miesięcy w małym mieszkaniu z dorosłym niekastrowanym kocurem),

- bez dokładnych badań (zrobiono mu testy na FIV i FeLV, ale nie zrobiono porządnego badania krwi),

- bez określenia wieku,

- bez oceny stopnia jego socjalizacji?


5. Dlaczego pan otrzymywał porady, które być może sprawdziłyby się w przypadku oswojonego, przyzwyczajonego do kontaktu z ludźmi kota, który jest jedynie „nieco wystraszony” po zmianie środowiska, a były zupełnie bezużyteczne w odniesieniu do kota wolno żyjącego?


Oczywiście nie otrzymam na powyższe pytania odpowiedzi i nawet nie wiem, czy chciałabym je otrzymać, bo byłyby pewnie tak samo pozbawione logiki, jak opisane przeze mnie działania.


Czy uda się sprawić, aby kot i człowiek mogli razem funkcjonować i aby było to życie zapewniające dobrostan obydwu stronom? Nie wiem, jesteśmy dopiero na początku drogi.


Wiem jedno. Miłość do kotów i poczucie „misji” to stanowczo za mało.


Potrzebna jest jeszcze solidna wiedza i świadomość, z jakim gatunkiem ma się do czynienia.

Potrzebne jest bardzo dużo zdrowego rozsądku, a także umiejętność planowania i przewidywania konsekwencji swoich działań.


Tego wszystkiego tu zabrakło.


Pomaganie, aby poprawić sobie samopoczucie i poczuć się "misjonarzem" zbawiającym wolno żyjące koty tym ostatnim może niestety tylko zaszkodzić.

Ostatnie posty
Archiwum
Wyszukaj wg tagów
    • Facebook Social Ikona
    bottom of page